Czego nauczył mnie Kościelec?
Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy wolą morze i tych, którzy wolą góry.
W grupie wielbicieli gór jest jeszcze podgrupa – ci, którzy ulegają urokowi Tatr i ci, którzy wolą niższe pasma (zwane przez niektórych Tatromaniaków „kapuścianymi górami”).
Pamiętam swój pierwszy raz.
Po wielogodzinnej podróży pociągiem dotarłam do Zakopanego. Miałam może z 15-16 lat. Mój kuzyn, według wschodniej nomenklatury – brat cioteczny (czyli syn siostry mojej mamy), postanowił mnie nauczyć jazdy na nartach. A ponieważ był to chyba marzec, a te 30 lat temu naśnieżanie chyba w Polsce w ogóle nie istniało, więc siłą rzeczy – nauka ta miała się odbyć w Tatrach.
Pamiętam dokładnie ten moment, kiedy stanęłam naprzeciwko górskich szczytów i dosłownie zaparło mi dech w piersiach. Poczułam, że widzę coś doskonałego, poczułam się dosłownie przytłoczona wielkością i wspaniałością Natury.
Na moje narciarskie początki spuśćmy zasłonę milczenia…
Potem bywałam w Alpach, szusowałam na nartach w Dolomitach, ale kiedy dwa lata temu znów stanęłam naprzeciwko tatrzańskich szczytów ten dziecięcy zachwyt wrócił z całą siłą.
Poczułam, żal, że straciłam tyle lat, przez które mogłam wędrować po tych szlakach, że umknęło mi tyle zachwytów, tyle wzruszeń, tyle okazji, żeby cieszyć oczy niezwykłymi widokami…
Postanowiłam to nadrobić. Przejść każdy szlak, wspiąć się na każdy szczyt, odwiedzić każde schronisko, które znałam tylko z nazwy.
Ale jak to zrobić? Jak znaleźć kompanów do takiej wyprawy?
Tu pomógł mi blog Magdy zatytułowany www.wiecznatulaczka.pl
Magda jest zapaloną Tatromaniaczką i czasami wędruje w pojedynkę.
Pomyślałam więc, skoro ona może, to czemu ja nie?
Na pierwszy ogień poszły Beskidy.
Po trzydniowej, samotnej wyprawie poczułam, że to jest to, że odkryłam swoją kolejną pasję.
Toteż w tym roku, kiedy tylko chwilowe uwolnienie z matczynych obowiązków (bo latorośl wyjechała na zieloną szkołę) pozwoliło, wyrwałam się na dwa dni w Tatry.
Sprawdziłam prognozy pogody, poczytałam na blogu Tułaczki, gdzie warto się wdrapać, spakowałam plecaczek i skoro świt wyruszyłam do Kuźnic.
Droga minęła zaskakująco dobrze więc już po 8 znalazłam się na miejscu.
Raźno wyruszyłam w kierunku Kościelca, który obrałam sobie za cel wędrówki w pierwszym dniu. Tułaczka rekomendowała ten szczyt dla średniozaawansowanych, opisując jako niezbyt trudny.
Jako, że w poprzednim roku, mimo lęku wysokości, a właściwie stwierdzając jego zanik, zdobyłam Giewont, uznałam, że z pewnością Kościelec jest doskonałym celem na pierwszą zaprawę przed urlopem w tym roku ( w sierpniu planuję dłuższy pobyt).
Wszystko szło wyśmienicie, aż do Przełęczy Korab, z której startuje szlak na Kościelec.
Tu wyszczerzyła na mnie zęby czerwona tablica ostrzegająca, że „szlak bardzo trudny, wskazana wyjątkowa ostrożność”.
Po chwilowym wahaniu spowodowanym rozmyślaniem, co też dyrekcja TPN-u chciała mi w ten sposób przekazać, uznałam przewagę autorytetu Tułaczki i zaczęłam się wspinać.
Schody, a właściwie komin, zaczęły się na samym początku.
Droga w górę startowała – dosłownie w górę.
Trzeba było się wspiąć pionową rynienką w skale. Weszłam do połowy i stwierdziłam, ze musiałam pomylić drogę, bo już nie mam gdzie przestawić nogi. Toteż zeszłam i zaczęłam szukać czerwonych oznaczeń szlaku. Ku mojemu niedowierzaniu wyglądało na to, że jednak obrałam właściwy kierunek.
Ale jak u licha się tam dostać?
I czy to tylko taki odstraszający początek, czy też dalej będzie tak samo.
Oparłam się tyłkiem o skałę i zaczęłam zastanawiać co zrobić.
Zrezygnować – no nie!
Iść dalej – ale jak?
Nogi lekko mi się telepały, w głowie jakiś namolny głos tłumaczył, że nie ma co ryzykować i trzeba zejść.
Siedziałam tak chwilę, szukając we wszystkich zakamarkach duszy odwagi, kiedy pojawił się chłopak (jak się potem okazało Maciek z Mroczy– czyli mój krajan), który zapytał grzecznie co robię.
Wchodzę? Schodzę?
Cóż – uznałam, że nie będę w górach ściemniać, więc odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że zbieram odwagę, żeby wejść, ale słabo mi idzie.
Po krótkich pertraktacjach Maćkowi udało się zagłuszyć głos mojego dywersanta, który usilnie starał się ściągnąć mnie w dół i zaczęliśmy wspinać się razem.
Trochę to trwało i nie powiem, że było łatwo, ale… było warto!
Piękne widoki ze szczytu to jedno, ale uczucie dumy, że nie dałam się lękowi i że dałam radę – bezcenne.
To jeden ze sposobów uczenia swojego mózgu strategii sukcesu. Kiedy pokonasz samego siebie (swój lęk, swojego lenia, swój brak wiary w siebie), a twoje działanie zakończy się sukcesem – twój mózg uczy się: „nie należy odpuszczać, trzeba próbować i robić swoje, a sukces murowany”. Mając w głowie takie przekonanie – łatwiej pokonywać przeszkody. Przekonałam się o tym następnego dnia, kiedy wędrowałam przez Kondracką Kopę na Kasprowy. Kiedy tylko był jakiś ciut trudniejszy moment słyszałam w swojej głowie: „daj spokój, wczoraj weszłaś na Kościelec, to i dziś dasz radę”.
Co jeszcze mi pomogło?
Po pierwsze – przyjęłam wsparcie obcej osoby. Przekonałam się, że warto być sobą, być szczerą i otwartą na ludzi.
Po drugie – pomogła mi rada, którą wyczytałam u Tułaczki – zawsze musisz mieć 3 punkty podparcia.
Skupiałam się więc tylko na tym, na szukaniu miejsca, gdzie mogłabym stabilnie oprzeć stopę (no chociaż czubek buta), albo załapać się skały (dzięki Bogu i Tułaczce miałam ze sobą rękawiczki, które znacznie mi to ułatwiły).
Po trzecie – skupiałam się tylko na kolejnym kroku.
Nie myślałam co będzie dalej. Przestałam bać się na zapas, co mnie jeszcze czeka po drodze na szczyt. Po prostu skupiłam się na kolejnym kroku do wykonania, na kolejnym metrze skały do pokonania. Gdybym wtedy myślała o tym jak stamtąd zejdę – na pewno bym nie weszła.
A tak – kiedy siedziałam już na samym szczycie gapiąc się dookoła i czując swoją mikroskopijność w skali świata, myśląc o zejściu – mówiłam sobie – skoro tu weszłam, to i zejść muszę. Przecież tu nie zostanę.
Te kilka lekcji jakich udzielił mi Kościelec – można doskonale zastosować w życiu.
Interpretację jak to zrobić – pozostawiam Tobie.